Wolno-myślące, po za wszystkim...
Był zmęczony całodniowym nalewaniem piwa w barze.
Nie należał do tego typu właścicieli, co to chodzą w garniturach i
pomiatają swoimi pracownikami. Chciał należeć do załogi, i nie raz
mylono go z zatrudnionym studentem prosząc o kontakt z „kierownikiem lub
właścicielem lokalu”. Przyzwyczaił się, dlaczego miałoby być inaczej?
Idąc do swego nietypowego mieszkania postanowił popatrzeć na
otaczających go ludzi. Pełno śniegu, ale jakby nikt tego nie zauważał…
chyba, że jedynie, aby na coś narzekać. Co tu po nim? Nie lubił takich
miejsc. Może tak bardzo przyspieszył kroku, aby jego duże stopy mogły
znaleźć się na najwyższym piętrze starej kamienicy. Rzucił kluczykami na
szafkę gdzie zawsze je odkładał. Otrzepał conversy z śniegu oraz
wiśniową kurtkę. Westchnął dotykając mokrych włosów, znów będzie
wyglądać jak przemoczona kura. Przeczesał je ręką, po czym stanął na
środku salonu. Nie miał ochoty robić sobie jedzenia, w barze zawsze coś
złapał i przekąsił, na przykład takiego kurczaka. Mniam! Ściągnął w
końcu buty, zostawiając niezbyt ciekawą mokrą plamę koło dywanu i ruszył
do swojego małego zakątka. Tajemny pokój, który ukrywał przed
wszystkimi. Mini studio nagraniowe, keyboardy, gitara, panele,
elektryczna perkusja. Usiadł do rozpoczętego mixu, który tworzył
piosenki jednego z popularnych zespołów. Lubił kombinować i ucieleśniać
swój styl. Oparł się o oparcie skórzanego, obrotowego krzesła. Palcami
wystukiwał rytm muzyki. Zacisnął usta, kiedy same wspomnienia zaczynały
go otaczać.
Urodził się, jako drugi syn wielkiej rodziny. To ile ich było
jedynie napawało go dumą. Starszy brat i trzy młodsze siostry były
najlepszymi osobami w jego małym świecie. Nie potrzebował wiele od
życia.
Widział jak rodzice si kochają, jak wpajają w niego wartości, dzięki
którym stanie się prawdziwym mężczyzną i to mu wystarczało. Był
dojrzały wtedy, kiedy było trzeba. Nikt nie odebrał mu dzieciństwa.
Pozwalano mu na tyle ile trzeba, na obtarte kolana po nauce jeżdżenia na
rowerze. Karano za bójki z kumplami oraz złe stopnie w szkole.
Doceniano za dryg do języków. Uwielbiał wszystkie święta, jakie odbywały
się w domu. Jednak było coś, czego pozazdrościł nawet swemu bratu…
szkoła muzyczna. Ed od najmłodszych lat przejawiał chęć grania na
pianinie, więc kiedy to brat mógł poświęcać tyle czasu ile chciał
jedynie, aby dotykać palcami klawiszy w Edwardzie zbierała się mała
zazdrość. Wydawało mu się, że nikt nie dostrzegał jego drygu, ba nawet
nie chciał, aby ktoś to widział. Nie chciał być tym drugim, był pewny,
że i tak byłby gorszy od brata, więc, po co się wychylać?
Od siódmego roku życia nie chciał mieć wyprawianych urodzin... Od
tak. Wolał spędzić czas w ogrodzie z rodzicami i rodzeństwem po prostu
się bawiąc. Był szczęściarzem o pulchnej twarzyczce. Miał niewielu
przyjaciół: Millie oraz Roberta. Robert to kuzyn z strony ojca, a Millie
mieszkała dwa domy dalej. Wychowywali się wzajemnie. Uczyło ich to jak
należy budować prawdziwe relacje. Im ufał chyba nawet bardziej niżeli
rodzinie. Nigdy siebie wzajemnie nie zostawiali. Chłopacy bronili
Millie, a kiedy oni nie mieli, z kim iść na bal wiosny dziewczyna
oddanie ubierała sukienkę do koloru ich krawatów i razem odbywali
najlepszą potańcówkę. Nie potrzebowali więcej. Ed był im wdzięczny.
Wtedy, kiedy nienawidził siebie najbardziej patrząc w swe odbicie w
lustrze, oni mu pomogli.
Prawdziwa śmietanka zaczęła się budować, kiedy to Millie trenowała z
nim każdego ranka. Jednak kiedyś i hormony dojrzewają i w najlepszej
przyjaciółce można dostrzec kogoś więcej. Robert widział, co się z
kuzynem dzieje. Jak każdy dzień przemienia się w lata, kiedy to Edward
czuł więcej niżeli chciał. Zawsze powtarzał, że Millie musi mieć kogoś
dobrego przy sobie, kogo nie będzie się wstydził. Któregoś dnia Robert
nie wytrzymał i wyjaśnił całą sytuację Millie. Na początku była cisza z
jej strony. Trwało to ponad miesiąc, kuzyn widział jak blondynka
przypatruje się bujnej czuprynie, jaką miał Edward, oceniała ich
przyjaźń. Chciał nawet powiedzieć o swym gadulstwie jednak wtedy stał
się przełom.
Millie sama poprosiła o rozmowę Eda, wtedy zaprosiła go na randkę.
Chłopak o mało nie dostał zawału, a w dniu owej randki najzwyczajniej
zablokował jedną z ubikacji w rodzinnym domu przez stres. Dostał grypę
jelitową, prawie słaniał się na nogach przyjmując zimne poty. Czuł, że
przegrał jedyną możliwą okazje. Kiedy leżał w łóżku, obrany na cebulkę
umierając i uważając, aby przypadkiem nie kichnąć, co by skutkowało w
czymś niepożądanym jedna z sióstr wprowadziła do jego pokoju Millie.
Znała go za dobrze i chyba dzięki temu nić porozumienia zmieniła się w
coś większego. Edward był idealnym chłopakiem, dbał o blondynkę jak
nikt. Nie zauważał innych, przecież największym szczęściem dla niego
była owa dziewczyna.
Rodzina jak najbardziej pochwalała ten związek, przecież to w dużej
mierze dzięki niej Edward zaczął dbać o siebie i chodzić jeszcze
bardziej uśmiechnięty. To, że był pesymistą nie znaczyło, że nie
odczuwał szczęścia. Wszystko jeszcze bardziej zaczęło się układać, gdy
na trzecim roku, kiedy studiował literaturę angielską w Paryżu, okazało
się, że Millie zaszła w ciążę. Być z ukochaną i oczekiwać dziecka. W
głowie Edwarda już rodził się plan oświadczyn, że wyremontuje
własnoręcznie jakieś mieszkanie, które będzie dla ich trójki małym
skarbem. Wszystko chciał zrobić sam.
Jednak nie z każdym problemem można było samemu sobie poradzić.
Millie zaczęła mdleć dość często, nie miała siły wstawać z łóżka,
usta siniały jej, zaczęły pojawiać się siniaki nie wiadomo skąd. Edward
zawiózł ją podstępem do szpitala, bo sama dziewczyna wiecznie miała na
wszystko wytłumaczenie. Została w nim. Kilka dni, kiedy było już
wszystko jasne. Aplazja szpiku kostnego. Wyrok. Ed stracił grunt pod
nogami, wtedy z pomocą zjawiła się rodzina, wszyscy szukali lekarzy i
lekarstwa dla dziewczyny jednak był jedno, ale nie do przeskoczenia.
Dziecko. Nie mogli przeprowadzić żadnego podawania surowic, żadnych
chemii, niczego dopóki dziewczyna była w ciąży.
Ona nie chciała zrezygnować z dziecka.
Edward wtedy ją szczerze nienawidził. Nie miał wizualizacji dziecka,
pomimo że chciał go nie wiedział, jakim prawem przez nie ma odebrać
sobie życie osoba, którą potrzebował najbardziej na świecie. Millie była
nieugięta. Niczym jak w horrorze widział jak jego ukochana gaśnie w
oczach podłączona do aparatur w tym samym czasie, kiedy to jej brzuch
się zaokrąglał.
Nigdy nie był tak bezsilny, nigdy nie czuł się taki bezużyteczny.
Dziewczyna zawsze powtarzała mu, że będzie dobrze jednak, kiedy
chciał jej się oświadczyć, odrzuciła pierścionek. Tłumaczyła to w sposób
czytelny, nie chciała, aby został wdowcem, kiedy by umarła. Był za
młody na to. Chciała ślubu po narodzinach dziecka.
Jednak i to nie było zbyt łaskawą wizją.
Poród zaczął się za wcześnie. Siódmy miesiąc.
Było wiadome, że coś jest z dzieckiem nie tak. Lekarze kazali
przygotować się mu na najgorsze, jednak chyba nawet tego nie
przewidywali. Po kilku godzinach samotnego stania na holu przed salą
operacyjną na oddziale ginekologii zjawił się lekarz. Wystarczyło
„Przykro mi”, ale nie spodziewał się słów o śmierci i dziecka i Millie.
Wtedy zamknął się na te emocje. Jakby był robotem zorganizował
podwójny pogrzeb swej córeczki i Millie. Tak, to miała być dziewczynka.
Wybrał najcichszy cmentarz przy urokliwym drzewie, jaki tylko mógł być w
Paryżu. Wszyscy pytali go czy wszystko z nim dobrze. Wiedzieli, że to
nie jest jego zachowanie, gdyby nie ciemne cienie pod niebieskimi oczami
nikt by nie rozpoznał, co przeżywa w środku.
Musiał się jednak wyprowadzić z miasta. Wszystko przypominało mu
ukochaną. Nie ukończył studiów, choć był jednym z lepszych na roku. Nie
chciał. Wymyślił plan, który powinien zająć mu jak najwięcej myśli.
Chciał otworzyć bar. Szukał lokalu, później oczekiwał zgód, dotacji.
Wszystko zawdzięczał sobie. Trwało to rok zanim otworzył po raz pierwszy
drzwi lokalu. Z miesiąca na miesiąc coraz lepiej dawał sobie radę.
Oswajał się z myślą związaną z śmiercią Millie i dziecka. Raz na miesiąc
jechał na groby, aby położyć nowe kwiaty i zadbać o nie. Przez sześć
lat, od kiedy to się stało nieco oddalił się od rodziny. Naprawdę chciał
omijać wszystkie miejsca związane z miłością do Millie.
Wiedział, że zawsze ją będzie kochał.
Siedząc tak na fotelu bezsłownie włączył piosenkę, pierwszą, z
których sam stworzył, która jest symbolem tego wszystkiego dotyczącego
Millie. Zamknął oczy doszukując się błędów, lub czegoś, co mogłoby
sprawić, że będzie bardziej idealna… niemo wypowiadał słowa czasami nie
mogąc się doszukać niczego negatywnego. Nie możliwe.
Piękne i smutne zarazem... nie wiem co wiecej napisac... chyba nie trzeba... :)
OdpowiedzUsuńJa wiecej niz : 'cudowne'... Napisac nie potrafie..
OdpowiedzUsuńAnia